Kiedyś też tak myślałam. Było to zanim zaczęłam swoją zawodową przygodę z psami. Pracowałam wtedy we francuskiej firmie jako tłumacz. W środku dnia była godzinna przerwa na obiad, więc de facto byłam w pracy 9 godzin. Z dojazdem wychodziło 10. Dziwnie mi było bez psa. Jakoś tak nieswojo było wchodzić do pustego mieszkania, w którym nikt na mnie nie czekał, nie merdał ogonem. Było nie było, kiedy mieszkałam z Rodzicami, pies zawsze był. Musiałam się jednak pogodzić z faktami. Za długo jestem w pracy żeby mieć psa.
Aż tu któregoś dnia zadzwoniła do mnie Mama z prośbą o pomoc. W bloku jej siostry, jacyś ludzie wyprowadzili się do domku. Ich stary pies – 10-letni owczarek niemiecki – widocznie nie pasował do nowego wystroju wnętrz, bo zostawili go przed klatką schodową jak starą sofę i pojechali bez niego. Kto żyw, szukał domu dla starego, dużego psa. Jak można się było spodziewać – nikt nie był zainteresowany.
Moja mama, który nigdy nie potrafiła przejść obojętnie obok psiego nieszczęścia, od zawsze była skrzynką kontaktową: ktokolwiek szukał domu dla jakiegoś porzuconego czworonoga, dzwonił do Niej. Wiadomo było, że będzie pamiętać o kolejnym nieszczęśniku i szukać dla niego domu. Byłam więc przyzwyczajona (nie podoba mi się to określenie, ale nie mogę znaleźć lepszego), to tego typu poszukiwań. Zawsze też pytałam znajomych, ale rzadko ktokolwiek wykazywał jakiekolwiek zainteresowanie.
Z Balonem, bo tak miał na imię owczarek, było inaczej. Z jakiegoś powodu mi odbiło. Nie mogłam spać po nocach, zadzwoniłam do wszystkich znajomych, odzywałam się do ludzi, z którymi od lat nie miałam kontaktu, nękałam znajomych żeby zapytali „tą koleżankę, którą kiedyś poznałam u Was. Małgosię chyba. Zapytaj, może ona by chciała?” itp.
Balon trafił do schroniska – komuś z sąsiadów zaczął przeszkadzać pod blokiem. Gruchnęła wiadomość, że „na Marmurowej” jest nosówka. Jak stary pies się zarazi, to nie przeżyje. Wsiadłam w samochód i pojechałam po niego. Przyprowadzili mi psa, który ledwo się trzymał na nogach. Dosłownie się zataczał. „Dysplazja”, usłyszałam. Ogarnęła mnie panika: mieszkałam na czwartym piętrze w bloku bez windy. Co teraz? Zabrałam psa do weterynarza. Okazało się, że Baron (bo tak go przemianowałam z Balona), jest głuchy jak pień. Prawdopodobnie na skutek długotrwałego, nieleczonego obustronnego zapalenia ucha oraz że faktycznie ma zaawansowaną dysplazję.
Na szczęście po porządnym posiłku pies przestał się zataczać. Nie był w stanie biegać, ale chodził stabilnie, a po kilku dniach zaczął nawet truchtać.
Problem z moją pracą rozwiązał się sam.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że ze mną jest mu sto razy lepiej niż w schronisku. Jasne, że byłoby super, gdyby ktoś mógł go w ciągu dnia wyprowadzić na spacer. Wtedy jednak, w 2007 roku, w Polsce nikt jeszcze nie słyszał o pet sitterach.
W schronie Baron siedział w klatce z innymi psami. Dla starego, dużego, głuchego i chorego psa był to wyrok dożywocia. Umówmy się szczerze: nie miał żadnych szans na adopcję. Kiedy go brałam, był pogryziony i głodny, bo młodsze i sprawniejsze psy nie dopuszczały go widocznie do miski z czymś, co miało być jedzeniem. Psiaki dostawały prawdopodobnie namoczoną w czymś bułkę – taką przynajmniej papkę wyczesałam z sierści Barona po przywiezieniu go do domu.
Dodajmy, że w schronisku psy wychodzą na spacer raz w tygodniu, czasem rzadziej – w zależności od ilości pracowników i wolontariuszy. (Luksusem, który zdarza się w nielicznych fundacjach, jest jeden spacer dziennie).
Ze mną Baron nie był głodny, był pod stałą opieką weterynaryjną, wychodził na trzy spacery dziennie (łącznie około 2,5 godziny), miał dach nad głową, nie marzł i był kochany.
Jasne, można powiedzieć, że nie były to warunki idealne, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że miał tysiąc razy lepiej niż w schronisku.
Jeżeli nie chcesz mieć psa, bo za dużo pracujesz i nie miałbyś/miałabyś dla niego czasu, to pomyśl jak wygląd życie w schronisku. Pozbądź się wyrzutów sumienia i adoptuj. Uratujesz psie życie. Dla większości zwierząt, schronisko, to wyrok dożywocia…
Brak komentarzy